niedziela, 15 listopada 2009

Pandemonium remontowe

Bagaż umysłowy na środku pokoju...


Ponieważ Wojtek z braku weny twórczej i czasu zaniechał pisania bloga, postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce i oto wracamy. Mamy remont. Początkowo zamierzaliśmy w tym roku tylko zrobić Ewie potterówkę czyli mini pokoik pod schodami – żeby miała miejsce może i ciasne, ale przytulne i własne. Z uwagi na to, że ja słabą kobietą jestem, a Wojtuś ma średnie uzdolnienia murarsko-tynkarsie o pomoc poprosiliśmy szwagra Wojtka – Jacka, który zrobić potrafi wszystko. Jacek poczatkowo bronił się nieśmiało, ale przekonany przez naszą wspólną ukochaną Teściową ( super babka!) - chcąc nie chcąc do roboty się zabrał. Potterówka w pierwszym etapie otrzymała ocieplenie i tapety, bo Ewa stanowczo odmówiła mieszkania w – jak to określiła – starych, ponurych dechach. Przedsionek pozostał chwilowo bez zmian, bo Jacek nie miał czasu. Minęła resztka lata, minęła złota, polska jesień i z nieocieplonego i nieszczelnego przedsionka zaczęło przenikać zimno. Ba, żeby tylko zimno... Zaczęły przenikać też myszy. Ewa jako miłośniczka wszelkiego zwierza początkowo podchodziła do tego ze stoickim spokojem. Nie zdzierżyła, kiedy mysz zaczęła jej filuternie wyglądać z szuflady biurka, lub podczas pracy przy komputerze przyczajała się za monitorem, by nagle smyknąć po ścianie i z tupotem małych stópek przelecieć jej po nodze. My jako rodzice poczuliśmy się zobligowani, żeby coś zrobić. Ale co tu można zdziałać, kiedy kasy tak jakby ciut mało? Mama Wojtka przyjechała kiedyś po jabłka i śliwki, które godnie obrodziły tego roku, obejrzała sobie pokoik wnuczki, pomyślała i pogadała z zięciem swym, czyli naszym rodzinnym fachowcem. Jacek uznał, że solidarnośc rodzinna to rzecz w życiu ważna i roboty się rozpoczęły. Okazało się, że mamy trzy priorytety. Po pierwsze ogrzewanie. Nasza instalacja centralnego ogrzewania wyglądała jak realizacja snu szalonego konstruktora. Szczytem owej wynalazczości było poprowadzenie jednej z rur wzdłuż drzwi w przedpokoju, pełniącym obecnie rolę domowej biblioteki. Rura biegła ni mniej ni więcej w jednej trzeciej szerokości drzwi... Nie wspomnę już o wydajności całego ustrojstwa. Dwa weekendy przeszły pod hasłem zakładania rur i kaloryferów. Wojtek w międzyczasie czyścił szlifierą stare dechy w naszym pokoju i bibliotece. Pył był wszędzie, a hałas sprawiał, że człowiek zapominał, jak się nazywa. Wszyscy w rodzinie patrzyli na Wojtka z wyrzutem i pytali jak długo zamierza jeszcze czyścić. Wojtek wkładający w swą głośną i pylacą pracę całą duszę poczuł się dramatycznie niedoceniany... W zeszłym tygodniu ostatni kaloryfer zawisł, ostatnia rurka została podłączona, a piec uroczyście odpalony. I skurczybyk dymił. Moja Mama, która z racji zamiłowania do ognia przyjęła na siebie obowiązki głównego palacza z radością zamierzała przerzucić się z palenia w trzech piecach kaflowych na jeden CO. Ale ten dymił. W całym domu snuły się szare i śmierdzące dymne smugi. Mama się zaparła. Zakasała rękawy i przystąpiła do czyszczenia ustrojstwa. Po dwóch godzinach wyglądała niczym capo di tutti capi kominiarzy. Piec był cały zawalony sadzą ( swoje lata już ma – piec, nie mama ). W jednym z kominowych korytarzy były pozostałości po mysim gnieździe i lipowe liście, w górnej części pieca skawalone sadze ( któż to wie, czym poprzedni właściciele palili?). W każdym razie po całej operacji piec przestał dymić, a nam spadł kamień z serca, że nie musimy kupować nowego. Teraz można się było zająć instalacją elektryczną i oświetleniem. O Matko jedyna! Nasza instalacja pamiętała jeszcze czasy przedwojenne i – szczerze mówiąc zdaniem Jacka ( a on wie co mówi!) też przypominała majaki szalonego elektryka. Po kolejnym weekendzie instalacja prawie jest, korytarz prawie jest ( ma ocieplenie i płyty karton gips i czeka na wykończenie), nasz pokój prawie jest – to znaczy ma ocieplenie i częściowo oczyszczone drewniane ściany, ale ma też stos książek na środku dywanu i wszystkie koty w charakterze rezydentów, bo wszędzie indziej hałas i ogólny rozgardiasz przekraczają kocią wytrzymałość. Są i dobre strony tego remontowego szaleństwa. Czyszcząc stary zawilgły tynk w kuchni na suficie, Wojtek odkrył fantastyczne, ceglane sklepienie stropu. Postanowiliśmy cegły odczyścić i zakonserwować. Efekt powinien być interesujący...

odkrywanie sklepienia


nasza kuchnia


jak widać robota wre




cudem odkryte ceglane sklepienie kolebkowe

4 komentarze:

Piotr Sztukowski pisze...

Pięknie to wygląda...rozpierducha na całego. U mnie dokładnie to samo z tą różnicą, że ja nie mieszkam a dojeżdżam na weekendy. Może uda mi się, zamieszkać w jednej z izbie na wiosnę.
Bedę Tu zaglądał. Ciekaw jestem Waszej wizji i efektu po remoncie. Pozdrawiam.

domowa kurka pisze...

uuu..dacie radę...też tak miałam na początku...tylko dwa razy wyżej do sufitu...ale jak super sie mieszka w domu , który się samemu remontuje...

ma.ol.su pisze...

Jej! Ciekawa jestem wyglądu domu, jak już się z najgorszymi robotami uporacie. W każdym razie zapowiada się wspaniale.

Pozdrawiam i wytrwałości życzę

Bazylia pisze...

hah skąd ja to znam:)