Napisane na konkurs. Wyników jeszcze nie ma, ale mniejsza o nie. Pisząc bawiłam się świetnie. Jest to fikcja literacka w czystej postaci ale...mogło się to wydarzyć:-))
Hasło konkursowe brzmiało "krucyfiks":
Wiosna
Słońce przygrzewało wiosennie. Powietrze pachniało budzącą się do życia zielenią i żyzną, żuławską ziemią. No dobra, zajeżdżało lekko bajorem. Chaszcze na łące za domem, nieco zaniedbane w ubiegłym roku, sprawiały wrażenie dzikich i niedostępnych. W zasadzie były dzikie i niedostępne. Puszczając wodze fantazji, można było wyobrazić sobie wyskakujące z nich dziki, lwy tygrysy, a nawet dinozaury. I zaczynały się już zazieleniać. Jeszcze kilka dni, a wszystko ruszy pełną parą. I znowu będzie za późno...
Telefon, gdzie jest telefon?
- Halo, sąsiedzie, dzieńdoberek, co słychać? A roboty dużo? Rozumiem, a nie znalazłby pan chwilki, żeby mój ugór za domem zaorać? Ciężko będzie? Panie sąsiedzie kochany, błagam, bo znowu mi się tunel nad drogą zrobi i mnie latem gzy zeżrą po drodze, naleweczkę mam dobrą, i ciasto upiekę... – głos przemawiający do słuchawki stał się kusząco-gruchający. Sąsiad się złamał.
- Dobra, pani kochana, przyjadem tak w obiad, może być? Stara i tak w sanatorium – sąsiad zamilkł wyczekująco.
- To ja na obiadek zapraszam, schabowe mam.
- Somsiadko, nie trza, nie trza – bez przekonania sumitował się najbliższy posiadacz traktora. – Ale jak pani tak ładnie prosi...
Jezu, czy ja mam jakieś mięso w zamrażarce – z paniką przeszukiwałam czeluście wyładowanej malinami i resztą dóbr z ogrodu zamrażary. Jest! Zwycięstwo! Jak wrzucę do ciepłej wody powinny się zdążyć rozmrozić i może na dwa kotlety wystarczy.
W porze obiadowej mięso na kotlety było już zdatne do użytku. Zaskakująco o czasie, punkt druga zaterkotał sąsiadowy traktorek. Mały, zgrabny i silny, choć nieco już wiekowy. Sąsiad – chłop dość potężnej postury – ledwo się w nim mieścił. Zamknęłam psy, wsunęłam walonki poniuchawszy wcześniej zapach z powietrza. Będzie bagno – utwierdziłam się w wyborze obuwia.
- Dzień dobry sąsiadowi. Dziękuję, że pan przyjechał – uśmiechnęłam się przymilnie.
- Dobry, dobry. To co? Jadziem?
- Jadziem, panie Witku. Tam – wskazałam kłębowisko zielska na terenie dawnej łąki. – Da pan radę?
- Co bym miał nie dać, nie takie rzeczy się robiło – pan Witek wypiął dumnie pierś i wgramolił się za kółko. Zaterkotało i ruszył.
Najpierw szło jak po maśle, potem przemieszczał się do przodu coraz wolniej, potem zaczął jakby się zapadać. Następnie zarzęził i stanął. Zaniepokojony traktorzysta przełożył czapkę daszkiem do tyłu i wychylił się z okna, spoglądając z niepokojem na podłoże.
- Co jest? – Zamruczał. Otworzył drzwiczki i dziarsko wyskoczył. I zniknął.
- O żesz, krucafiks – dobiegło do mnie.
- Panie Witku, co się stało? – krzyknęłam najmilszym i najsłodszym głosem, na jaki było mnie stać w tej chwili.
- Sama pani zobacz! – Zapięłam szczelniej kurtkę, poprawiłam skarpetki w walonkach i jęłam przedzierać się przez dzikie ostępy uschniętych ostów i rzepów. Gdy dotarłam do traktora moim oczom ukazał się widok przekraczający targające mną wcześniej obawy. Traktorek zanurzony był w błocie po kabinę. Koła zniknęły. Obok z błotnistej brei gramolił się z trudem sąsiad.
Dziki rozryły, kurna jego olek i zobacz pani, co się zrobiło.– Wyrzekł, z trudem wydobywając się z brei. Nie udało mu się złapać pionu i padł z powrotem z solidnym rozbryzgiem wokół. Otarłam błoto z twarzy i ostrożnie podeszłam do sąsiada z wyciągniętą rękę. Zaparłam się wolnym ramieniem o traktor i pomogłam umorusanemu od stóp do głów panu Witkowi stanąć na nogach.
- I co robim? – Nieco bezradnie spojrzał najpierw na traktor, potem na mnie.
- Dzwonimy, panie Witku, do sołtysa dzwonimy.
- Jo! On ma ma maszynę największą we wsi, poradzi!
Sołtys oderwany od obiadu nie był zachwycony. Jest to jednak człowiek uczynny, o złotym charakterze (dlatego jest sołtysem).
- No dobrze, zjem i jadę – powiedział nieco zrezygnowany i rozłączył się, bo mu zupa stygła, a sołtysowa nie lubi, jak się coś marnuje.
A my siedliśmy sobie z panem Witkiem na pieńku tuż za granicą bajora, otarliśmy brudne dłonie o czyste i suche jeszcze fragmenty odzieży i westchnęliśmy zgodnie. Sąsiad wyciągnął tytoń i bibułę.
- Chce pani? – Zapytał, skręcając papierosa.
- Jasne, poproszę – odparłam, nie chcąc narazić na szwank naszej kruchej w tej chwili przyjaźni. Sąsiada machorka była mocna jak sto diabłów, ale co tam. Trzeba się poświęcić.
Kopciliśmy przysłonięci chaszczami, gdy doszedł do nas zachwycający dźwięk nadjeżdżającego swoją maszyną sołtysa.
- Na sygnale jedzie, he, he – zarechotał pan Witek wskazując migające światło. Fakt. Sołtys włączył sygnał świetlny – w końcu jechał na akcję.
Wstaliśmy i tonąc w błocie podeszliśmy do drogi. Dobrze, że chociaż jeden pas był już przeorany, bo przedzieranie się przez rzepy było jeszcze gorsze.
Sołtys wyskoczył ze swojej lśniącej, niebieskiej maszyny – to co, lecimy z koksem? - zatarł ręce. – Wicio, gdzie utknąłeś? – zapytał pana Witka.
- Dawaj tam – wyciągnięta ręka nie pozostawiała wątpliwości, gdzie należy jechać.
- O kurwa – wyrwało się sołtysowi. – Ja mam tam tyłem podjechać? – lekko zwątpił.
- No co, cykorzysz? – podpuszczał go sąsiad.
Sołtys spojrzał na niego spod byka i bez słowa wsiadł do swojego traktora. Po chwili mozolnie i powoli zaczął przemieszczać się tyłem po błocie, siejąc rozbryzg na 2 metry nad maszyną. Lśniący do tej pory i nieskazitelnie niebieski traktor pokrywał się spływającymi smętnie, brunatnymi grudami. Podjechał, manewrując po mistrzowsku i łapiąc grunt na brzegu bajora.Wyszedłszy spojrzał z obrzydzeniem przed siebie, po czym zachęcająco kiwnął dłonią w stronę sąsiada. – Pani zostaje – zaordynował – to nie robota dla kobiety. Mile połechtana tak rycerskim podejściem obu panów przyglądałam się z zapartym tchem dalszym czynnościom. Wydobyli z sołtysowej machiny wielki, metalowy hak i solidny łańcuch. Ślizgając się niebezpiecznie, umieścili hak w stosownym miejscu i ostrożnie, niczym baletmistrze, dotarli do swoich traktorów. Wsiedli. Sołtys ruszył. Spod kół wystrzeliły fontanny błota. Huk, brzdęk.
- Co jest do cholery jasnej – wygramolili się na zewnątrz.
- Patrz, pękł skurczybyk. Krucafiks! – Z podziwem pokręcił głową sąsiad.– Ma pani hak? – Postanowili dopuścić mnie do współpracy.
- Coś mam.
Po chwili przyniosłam wygrzebany w składziku hak. Ważył ze 6 kilo i był naprawdę potężny. Panowie przy wymianie sprzętu holowniczego utytłali się już dokumentnie.
Zgodnie wykonali znak krzyża i wsiedli. Po chwili, siejąc wokół fontanny błota, z rykiem silników zaczęli pomału przesuwać się do przodu.
- O Jezu – jęknął sołtys, spoglądając na swój ukochany, wylalany traktor. Wyglądał teraz jakby przejechał po dnie bagniska. Cały.
- A co z oraniem? – zapytałam nieśmiało. – Somsiadko, ja nie poradze – pokręcił głową pan Witek – może jak obeschnie.
- Ale to już derkacze przylecą i znowu mi zarośnie...
- Ja też nie poradzę, ledwo wyjechałem – sołtys był nieubłagany. Polecam się na przyszłość – skłonił się jak na dżentelmena przystało, po czym wsiadł do traktora, nieco się przedtem otrzepawszy.
– Pani się nie martwi, zjemy, odsapniem, i po bokach trochę przelecę. A tam najwyżej będzie pani te dziki miała...
P.S. Na zdjęciu powyżej prezentuję możliwości żyznej, żuławskiej ziemi...
Hasło konkursowe brzmiało "krucyfiks":
Wiosna
Słońce przygrzewało wiosennie. Powietrze pachniało budzącą się do życia zielenią i żyzną, żuławską ziemią. No dobra, zajeżdżało lekko bajorem. Chaszcze na łące za domem, nieco zaniedbane w ubiegłym roku, sprawiały wrażenie dzikich i niedostępnych. W zasadzie były dzikie i niedostępne. Puszczając wodze fantazji, można było wyobrazić sobie wyskakujące z nich dziki, lwy tygrysy, a nawet dinozaury. I zaczynały się już zazieleniać. Jeszcze kilka dni, a wszystko ruszy pełną parą. I znowu będzie za późno...
Telefon, gdzie jest telefon?
- Halo, sąsiedzie, dzieńdoberek, co słychać? A roboty dużo? Rozumiem, a nie znalazłby pan chwilki, żeby mój ugór za domem zaorać? Ciężko będzie? Panie sąsiedzie kochany, błagam, bo znowu mi się tunel nad drogą zrobi i mnie latem gzy zeżrą po drodze, naleweczkę mam dobrą, i ciasto upiekę... – głos przemawiający do słuchawki stał się kusząco-gruchający. Sąsiad się złamał.
- Dobra, pani kochana, przyjadem tak w obiad, może być? Stara i tak w sanatorium – sąsiad zamilkł wyczekująco.
- To ja na obiadek zapraszam, schabowe mam.
- Somsiadko, nie trza, nie trza – bez przekonania sumitował się najbliższy posiadacz traktora. – Ale jak pani tak ładnie prosi...
Jezu, czy ja mam jakieś mięso w zamrażarce – z paniką przeszukiwałam czeluście wyładowanej malinami i resztą dóbr z ogrodu zamrażary. Jest! Zwycięstwo! Jak wrzucę do ciepłej wody powinny się zdążyć rozmrozić i może na dwa kotlety wystarczy.
W porze obiadowej mięso na kotlety było już zdatne do użytku. Zaskakująco o czasie, punkt druga zaterkotał sąsiadowy traktorek. Mały, zgrabny i silny, choć nieco już wiekowy. Sąsiad – chłop dość potężnej postury – ledwo się w nim mieścił. Zamknęłam psy, wsunęłam walonki poniuchawszy wcześniej zapach z powietrza. Będzie bagno – utwierdziłam się w wyborze obuwia.
- Dzień dobry sąsiadowi. Dziękuję, że pan przyjechał – uśmiechnęłam się przymilnie.
- Dobry, dobry. To co? Jadziem?
- Jadziem, panie Witku. Tam – wskazałam kłębowisko zielska na terenie dawnej łąki. – Da pan radę?
- Co bym miał nie dać, nie takie rzeczy się robiło – pan Witek wypiął dumnie pierś i wgramolił się za kółko. Zaterkotało i ruszył.
Najpierw szło jak po maśle, potem przemieszczał się do przodu coraz wolniej, potem zaczął jakby się zapadać. Następnie zarzęził i stanął. Zaniepokojony traktorzysta przełożył czapkę daszkiem do tyłu i wychylił się z okna, spoglądając z niepokojem na podłoże.
- Co jest? – Zamruczał. Otworzył drzwiczki i dziarsko wyskoczył. I zniknął.
- O żesz, krucafiks – dobiegło do mnie.
- Panie Witku, co się stało? – krzyknęłam najmilszym i najsłodszym głosem, na jaki było mnie stać w tej chwili.
- Sama pani zobacz! – Zapięłam szczelniej kurtkę, poprawiłam skarpetki w walonkach i jęłam przedzierać się przez dzikie ostępy uschniętych ostów i rzepów. Gdy dotarłam do traktora moim oczom ukazał się widok przekraczający targające mną wcześniej obawy. Traktorek zanurzony był w błocie po kabinę. Koła zniknęły. Obok z błotnistej brei gramolił się z trudem sąsiad.
Dziki rozryły, kurna jego olek i zobacz pani, co się zrobiło.– Wyrzekł, z trudem wydobywając się z brei. Nie udało mu się złapać pionu i padł z powrotem z solidnym rozbryzgiem wokół. Otarłam błoto z twarzy i ostrożnie podeszłam do sąsiada z wyciągniętą rękę. Zaparłam się wolnym ramieniem o traktor i pomogłam umorusanemu od stóp do głów panu Witkowi stanąć na nogach.
- I co robim? – Nieco bezradnie spojrzał najpierw na traktor, potem na mnie.
- Dzwonimy, panie Witku, do sołtysa dzwonimy.
- Jo! On ma ma maszynę największą we wsi, poradzi!
Sołtys oderwany od obiadu nie był zachwycony. Jest to jednak człowiek uczynny, o złotym charakterze (dlatego jest sołtysem).
- No dobrze, zjem i jadę – powiedział nieco zrezygnowany i rozłączył się, bo mu zupa stygła, a sołtysowa nie lubi, jak się coś marnuje.
A my siedliśmy sobie z panem Witkiem na pieńku tuż za granicą bajora, otarliśmy brudne dłonie o czyste i suche jeszcze fragmenty odzieży i westchnęliśmy zgodnie. Sąsiad wyciągnął tytoń i bibułę.
- Chce pani? – Zapytał, skręcając papierosa.
- Jasne, poproszę – odparłam, nie chcąc narazić na szwank naszej kruchej w tej chwili przyjaźni. Sąsiada machorka była mocna jak sto diabłów, ale co tam. Trzeba się poświęcić.
Kopciliśmy przysłonięci chaszczami, gdy doszedł do nas zachwycający dźwięk nadjeżdżającego swoją maszyną sołtysa.
- Na sygnale jedzie, he, he – zarechotał pan Witek wskazując migające światło. Fakt. Sołtys włączył sygnał świetlny – w końcu jechał na akcję.
Wstaliśmy i tonąc w błocie podeszliśmy do drogi. Dobrze, że chociaż jeden pas był już przeorany, bo przedzieranie się przez rzepy było jeszcze gorsze.
Sołtys wyskoczył ze swojej lśniącej, niebieskiej maszyny – to co, lecimy z koksem? - zatarł ręce. – Wicio, gdzie utknąłeś? – zapytał pana Witka.
- Dawaj tam – wyciągnięta ręka nie pozostawiała wątpliwości, gdzie należy jechać.
- O kurwa – wyrwało się sołtysowi. – Ja mam tam tyłem podjechać? – lekko zwątpił.
- No co, cykorzysz? – podpuszczał go sąsiad.
Sołtys spojrzał na niego spod byka i bez słowa wsiadł do swojego traktora. Po chwili mozolnie i powoli zaczął przemieszczać się tyłem po błocie, siejąc rozbryzg na 2 metry nad maszyną. Lśniący do tej pory i nieskazitelnie niebieski traktor pokrywał się spływającymi smętnie, brunatnymi grudami. Podjechał, manewrując po mistrzowsku i łapiąc grunt na brzegu bajora.Wyszedłszy spojrzał z obrzydzeniem przed siebie, po czym zachęcająco kiwnął dłonią w stronę sąsiada. – Pani zostaje – zaordynował – to nie robota dla kobiety. Mile połechtana tak rycerskim podejściem obu panów przyglądałam się z zapartym tchem dalszym czynnościom. Wydobyli z sołtysowej machiny wielki, metalowy hak i solidny łańcuch. Ślizgając się niebezpiecznie, umieścili hak w stosownym miejscu i ostrożnie, niczym baletmistrze, dotarli do swoich traktorów. Wsiedli. Sołtys ruszył. Spod kół wystrzeliły fontanny błota. Huk, brzdęk.
- Co jest do cholery jasnej – wygramolili się na zewnątrz.
- Patrz, pękł skurczybyk. Krucafiks! – Z podziwem pokręcił głową sąsiad.– Ma pani hak? – Postanowili dopuścić mnie do współpracy.
- Coś mam.
Po chwili przyniosłam wygrzebany w składziku hak. Ważył ze 6 kilo i był naprawdę potężny. Panowie przy wymianie sprzętu holowniczego utytłali się już dokumentnie.
Zgodnie wykonali znak krzyża i wsiedli. Po chwili, siejąc wokół fontanny błota, z rykiem silników zaczęli pomału przesuwać się do przodu.
- O Jezu – jęknął sołtys, spoglądając na swój ukochany, wylalany traktor. Wyglądał teraz jakby przejechał po dnie bagniska. Cały.
- A co z oraniem? – zapytałam nieśmiało. – Somsiadko, ja nie poradze – pokręcił głową pan Witek – może jak obeschnie.
- Ale to już derkacze przylecą i znowu mi zarośnie...
- Ja też nie poradzę, ledwo wyjechałem – sołtys był nieubłagany. Polecam się na przyszłość – skłonił się jak na dżentelmena przystało, po czym wsiadł do traktora, nieco się przedtem otrzepawszy.
– Pani się nie martwi, zjemy, odsapniem, i po bokach trochę przelecę. A tam najwyżej będzie pani te dziki miała...
P.S. Na zdjęciu powyżej prezentuję możliwości żyznej, żuławskiej ziemi...
5 komentarzy:
Dobre! Ale jesteś pewna, że to fikcja?
Agniecha, to akurat tak, acz jest to wysoce prawdopodobne. Ugór jest jeszcze nie zaorany...
Wyobraźnia moja zaczęła pracować i widziałam postacie błotkiem obleczone. Fikcja prawdą podparta, dobre
Tak mi się wydaje,że to absolutnie prawdziwa "fikcja":)))))
fantastyczne:) dawno nie zaglądałam na bloga, śledząc tylko Akademię na Fb a tu takie fajne teksty :)
Prześlij komentarz