poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Historia ukryta w malowanej skrzyni




Malowane skrzynie posażne w XVIII i XIX wieku były w posiadaniu każdej wychodzącej za mąż panny. W zależności od statusu finansowego rodziny bywały większe, mniejsze, bardziej lub mniej zdobione. Skrzynie ludowe charakteryzowały się żywymi barwami. Zdobienia, ich formy i kształty różniły się w zależności od regionu. Różne były także techniki zdobienia. Warsztaty stolarskie zajmujące się wyrobem skrzyń i kufrów znajdowały się w wielu wsiach i miasteczkach. Wyroby z nich można było zamówić bezpośrednio u rzemieślnika lub szukać ich na lokalnych targach i jarmarkach.
 Pierwszą skrzynią, która do nas trafiła była skrzynia posażna warmińska – pięknie malowana w barwne wzory kwiatowe.
 Druga jest już zupełnie inna. Przede wszystkim jest większa. Wysokość 70 cm, 64 cm szerokości i ponad 110 cm długości. To kawał mebla! W środku wyklejona była niebieską tapetą, a pod nią znajdowały się angielskie lub amerykańskie gazety z 1897 roku… 
Tapetą wyklejano skrzynie najczęściej już w zakładach stolarskich - raz, żeby ozdobić ją od środka, dwa - w celach praktycznych, aby przechowywane tam rzeczy nie haczyły o drewno.


Amerykańskie gazety przesyłał wujek właścicieli skrzyni, a potem krążyły one po wsi. Jak powiedział pan Kazimierz, żeby się młodzież języków uczyła...



Tło, czyli kolor na jaki została pomalowana cała skrzynia jest w kolorze ciemnoniebieskim, a wzory są w trzech kolorach: czerwonym, żółtym i białym. Nie widnieją na niej kwiaty. Skrzynia jest stemplowana w skomplikowany układ zdobień. Na pierwszy rzut oka widać różnice w porównaniu ze skrzyniami spotykanymi na Warmii. Ta skrzynia przybyła ze wschodu. Tylko skąd? Musieliśmy się tego dowiedzieć!


Ruszyło prawdziwe śledztwo. Prowadziłam je dwutorowo. Wyszukałam wszystkie możliwe publikacje na temat zabytkowych, malowanych skrzyń i kufrów posażnych. Wiele tego nie było… W zbiorach Centralnej Biblioteki Rolniczej w Warszawie znalazła się jedna pozycja: „Barwne kufry chłopskie z okolic Wileńszczyzny i Polesia” autorstwa Witolda Dynowskiego, wydana przez Instytut Naukowo Badawczy Europy Wschodniej, sekcję etnologiczną, w roku 1934 ( piękna staropolszczyzna! ), kilka pomniejszych publikacji naukowych dostępnych w internecie oraz „Ludowe skrzynie malowane” Romana Reinfussa z 1954 roku. Tę ostatnią pozycję udało mi się wyszperać w jednym z antykwariatów w necie. Najbardziej przydatna okazała się ta pierwsza. Nasz kufer został pokryty barwionym ultramaryną pokostem, co już określiło miejsce pochodzenia: Polesie, czyli dawne Kresy Wschodnie Rzeczpospolitej. Skrzynia jest cackowana ( barwne wzory stemplowane ), a cakowanie jest w trzech kolorach. To zawęziło obszar pochodzenia. Granicą występowania kufrów cackowanych był Nowogródek. Nasza skrzynia musiała powstać, gdzieś bliżej obecnej granicy Polski, na terenie obecnej Białorusi. Zlokalizowanie warsztatu w obliczu tak skąpych materiałów źródłowych zdawało się być niemożliwe.
Drugi tor śledztwa dotyczył miejscowości, w której skrzynia została kupiona. My nabyliśmy ją w Skarbnicy Awantaż – elbląskim antykwariacie z najróżniejrzymi starociami. Trafiła tam dwa lata temu z domu w Jelonkach, miejscowości położonej zaledwie kilka kilometrów od nas. Mało tego, z domu, który 10 lat temu oglądaliśmy, zastanawiając się nad jego kupnem! Do tej pory nie możemy sobie darować, że nie wdrapaliśmy się wówczas na strych…skrzynia tam była! Niestety kontaktu z osobą, która sprzedawała dom i sprzedała skrzynię nie było… Pojechaliśmy do Jelonek, pogadaliśmy z mieszkańcami. Powiedziano nam: jedźcie do Pasłęka, tam na poddaszu przy takiej a takiej ulicy mieszka córka pierwszych właścicieli, Irena. Może ona coś wie. Od drzwi, do drzwi, dzwonię – otwiera pani, opowiadam, że szukam pierwszych właścicieli skrzyni malowanej, o takiej – i pokazuję zdjęcie w telefonie. – O matko! Skrzynia Babuli! – zakrzyknęła pani Irena, bo to była właśnie ona i zaprosiła mnie do środka, gdzie w fotelu siedział jej tata, pan Kazimierz. Pamięć pana Kazimierza, mimo zacnego już wieku jest fenomenalna. Okazało się, że rzeczywiście skrzynia przyjechała do Jelonek z terenu obecnej Białorusi. 

Dom w Jelonkach, z którego pochodzi skrzynia:



Była to skrzynia posażna Anny Korszun z domu Piszcz, pochodzącej ze wsi Smolniki, obecny rejon kamieniecki, obwód brzeski. Pani Anna Korszun wychowywała mamę pani Ireny, Weronikę. Weronika wraz z matką na początku wojny trafiły do obozu koncentracyjnego. Małej Weronice udało się przeżyć, jej matka nie miała tyle szczęścia – zginęła w obozie. Po wyzwoleniu obozu wróciła do rodzinnej wsi, gdzie pod swoje skrzydła wzięła ją właśnie Anna Korszun. Cała rodzina do Pasłęka przyjechała z transportem repatriantów 24 marca 1947 roku. Anna Korszun wraz z mężem ( i skrzynią ) zamieszkała w Stankowie, a rodzina dorosłej już Weroniki w Jelonkach. Babula, bo tak pieszczotliwie nazywali Annę Korszun dołączyła do nich w późniejszych latach, zabierając ze sobą swój malowany kufer. Dom został sprzedany już dobrze ponad 10 lat temu, razem z większością znajdujących się w nim sprzętów, część rodziny losy rzuciły do Kanady, skąd pani Irena wróciła kilka lat temu, a skrzynia znów „ mieszka na żuławskiej wsi ” i „ opowiedziała” nam historię swoją i rodziny, w której była posiadaniu. Ale burzliwe losy rodziny repatriantów z Kresów to już zupełnie inna opowieść…



poniedziałek, 26 marca 2018

Wiosno, ach to Ty!


A już myślałam, że nie przyjdzie! Przebiśniegi wylazły o czasie, ptaszęta dają czadu, tak, że zagłuszają przelatujące samoloty i wszystko wskazuje na to, ze szanowna wiosna postanowiła się jednak zadomowić. A miałam już wątpliwości...
Kiedy wyjeżdżaliśmy na warsztaty w piątek 16.03, na naszych Żuławach było zimno. Wiatr niemal koty podrywał do góry. Nawet Gabrysia, który waży dobrze ponad dychę. Ale było jednak przedwiosennie. Zapakowaliśmy manatki do samochodu i w drogę. Cel: Jura Krakowsko-Częstochowska, Podlesice. Już za Łodzią zaczęła się zadymka. Nie wiadomo kiedy droga stała się oblodzona. Tempo spadło do średniej prędkości 30 km na godzinę. Piaskarki jeździły, tyle, że na pasach przeciwnych. W naszą stronę nic. Dotoczyliśmy się do zjazdu z ekspresówki i tu zaczęły się "schody". Śnieg, ciemno, zimno, zaspy. Nic to dajemy radę. Wtem, na niewielkim wzniesieniu, zaczęliśmy się cofać...Pod śniegiem był czysty lód. Samochód jadący za nami też jakby jechał do tyłu. Stoczyliśmy się w dół. Stoimy. I nagle - nadzieja! Za stojącym za nami autem błyskają światła pługo-piaskarki. Ślizgiem zmierzam do pana kierowcy. Ten nakazał zjechać na bok ( łatwo powiedzieć...). Po czym nas wyminął i zniknął w śnieżnej zamieci. Zamarliśmy razem z kierującą stojącym za nami autkiem. Postanowiliśmy zjechać jeszcze trochę, rozpędzić się, nabrać szybkości i tym sposobem pokonać wzniesienie. I prawie by się to udało. Tylko, że w momencie jak byliśmy tuż przed "czubkiem" z przeciwnej strony nadjechała...piaskarka, zajmująca niemal całą szerokość drogi. Musieliśmy zwolnić i zjechać. I zaczęliśmy się ślizgać w dół. Doślizgaliśmy się do równego i zaczęliśmy zabawę od początku. Już, już podjeżdżamy. I co widzimy we wstecznym? Nadjeżdżającą piaskarkę. Po kolejnym zjeździe w dół, zawróciliśmy i zaczęliśmy szukać innej drogi ( albowiem kolejne przejazdy piaskarki wcale nie powodowały, że droga stawała się bardziej przyczepna ). Droga śródleśna okazała się być całkiem spoko. Odrobina adrenalinki jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Z lasu wyjechaliśmy ZA pioruńską górką i do Podlesic dojechaliśmy w 5 minut...
Te ostatnie 6 kilometrów pokonywaliśmy 1,5 godziny!

Wiosenny dojazd na Jurę...



I poranek. Też wiosenny.


Po powrocie z warsztatów w Siedlisku przywitała nas wiosna, a ja mam poczucie nierzeczywistości całej tej przygody. I tylko zdjęcia świadczą, że to się wydarzyło naprawdę.

A u nas kwitną przebiśniegi...


A jak wiosna to i bociany. We wsi na razie są dwa. Jak przylecą nasze robimy grilla.

Wiejskie boćki:
Dłużyna:


Węzina:

Z życzeniami ciepłych, wiosennych dni - śpiący Gucio.


czwartek, 8 marca 2018

Myśliwym już dziękujemy...


Nowa ustawa łowiecka, którą przegłosował sejm daje nadzieję. Myśliwi nie będą mogli już przegonić nikogo z lasu, bo odbywa się polowanie, będzie mozna wyłaczyć swoją ziemię z obwodu łowieckiego składając w starostwie poświadczone notarialnie oświadczenie ( bez ciągania się po sądach ), myśliwi nie będą mogli polować bliżej niż 150 m od zabudowań mieszkalnych, i przede wszystkim w polowaniach nie będą mogły uczestniczyć dzieci do 18 roku życia i nie będzie wolno używać żywych zwierząt do treningu psów myśliwskich. To naprawdę duży sukces i czuję jak rosnie moje poczucie wolności i bezpieczeństwa, że znowu zaczynam mieć prawo do nieogladania mysliwych przy swoim domu. Tymczasem... mysliwi podnieśli wielkie larum, jaka to im się krzywda stała. Po prostu przestają być grupą uprzywilejowaną, stojącą ponad prawem, a do tego trudno przywyknąć. Jedna z moich byłych już znajomych ( usunęłam się wczoraj z jej znajomych ) neofitka w dziedzinie myślistwa cierpi okrutnie, że odebrano jej konstytucyjne prawo wychowywania dziecka zgodnie ze swoimi przekonaniami ( czyli zabierania 4 latka na polowania ) i tresowania psów myśliwskich, które hoduje. Rzeczona znajoma jest ogromnie radykalna w swoich pogladach, niewybrednymi słowy odpowiada na wszelkie komentarze, które nie są po jej myśli. I to jest dla mnie najbardziej przerażające. Co się zadziało, że dziewczyna, którą internetowo poznałam lata temu, która na swoim blogu pisała kiedyś o empatii dla zwierząt, była wegetarianką - dziś jako swój priorytet ma polowania i...śmierć. Bo tak jak mogę zaakceptować konieczność zabijania dla zdobycia pożywienia ( nie wszyscy są wegetarianami ), jak mogę zaakceptować konieczność regulacji wielkości populacji niektórych zwierząt, tak nie potrafię zaakceptować czerpania radości i satysfakcji z odbierania życia.

I jeszcze fotka łosia, który sąsiadce podkrada siano :-))



sobota, 10 lutego 2018

Trochę skrzyni, trochę Gucia, trochę kotów, trochę zimy...

Czyli wszystkiego po trochu, bo jednotematycznie się nie da.


Jakoś nie narzekamy na nudę. Bo i jak tu narzekać, kiedy zazwyczaj na weekend śmigamy do pracy na warsztaty, a w tygodniu trzeba ogarnąć pracę pisano-papierkową. Faktem jest jednak, ze jak ktoś swoją robotę kocha, to praca staje się frajdą. Na szczęście tak jest ze mną. Ale na wyjazdach do domku ciągnie. Bo w domku Gucio, koty, własne łóżeczko i nowe pomysły.



Ale zaczniemy od skrzyni. Parę tygodni temu zadzwoniła do mnie pani Wioleta z elbląskiego muzeum z pytaniem, czy chcę skrzynię warmińską. Odpowiedź mogła być tylko jedna: pewnie, że chcę, ale skąd, jak? Okazało się, że pewna pani chciała przekazać do muzeum skrzynię po dziadkach. Muzeum jednakowoż podobnych skrzyń posiada sporo, a pani Wioleta, znając moją słabość do starych skrzyń i kufrów, wpadła na pomysł, że może by tak skrzynię do Siedliska. Pani pomysł się spodobał, widziała film o naszym Siedlisku w Daleko od Miasta, podczytuje bloga i facebooka. Skrzynia nie pójdzie w obce całkiem ręce. I tym sposobem trafiła do nas posażna skrzynia malowana.
Pochodzi z Aniołowa, parenaście kilometrów od nas, gdy rodzice Pani osiedlili się w Aniołowie, skrzynia tam już była. Została po jeszcze dawniejszych mieszkańcach. Jest datowana, są na niej także inicjały właścicielki, dla której była kupiona:


Nie wiem, czy uda nam się dotrzeć do informacji o pierwszej właścicielce. Nie ma już tego domu, a i w Aniołowie rodzin dawnych, przedwojennych mieszkańców już nie ma. 
Skrzynia jest piękna, malowana farbą klejową, na niebieskim tle, barwne kwiaty. Wieko, szprosy oraz boki były już później przemalowywane. Jest trochę nadgryziona przez drewnojady, dwie deski - jedną w dnie i jedną w tylnej ściance ma do wymiany, a wieko do poszpachlowania. Ale da się uratować. Jest piękna, taka o jakiej zawsze marzyłam. 



Skrzynia czeka na ocieplenie, żeby się zabrać za nią, a tymczasem do Siedliska pod Lipami trafiły kolejne małe kotki na tzw. tymczas. W sumie kotów na wychowaniu i przechowaniu mieliśmy już ponad dwieście...




Tym razem były to trzy dziewczynki. Dwie tricolorki i jedna biała z szarymi oznaczeniami. Dzikie jak nie wiem co. Oswajały się ponad miesiąc. Pierwsza z nich znalazła domek jak tylko wrzuciłam fotkę na fejsika. Nawet doby u nas nie spędziła i pojechała do znanego nam wcześniej miłośnika kotów. Dostała na imię Lola.


Lola oswoiła się w nowym domu błyskawicznie. jej siostrzyczki dostały imiona pokrewne:-)) Biała - Lili, a trójkolorowa - Lulu. Mieliśmy dwa miesiące frajdy. Dzisiaj wszystkie trzy mają nowe, fajne, sprawdzone domki, a nam ciut tęskno za tupotem małych łapek.

Lulu:



Lili:



Poza kocio-skrzyniowymi nowościami śpieszę donieść, że Wojtek spełnił jedno ze swoich marzeń. Odwiedził Czacz. Wiecie co to? Czacz jest wsią w Wielkopolsce, gdzie niemal wszyscy mieszkańcy sprzedają starocie. Od namiotu do namiotu z wystawionymi "cosiami" można chodzić przez cały dzień. Mi się tym razem nie udało pojechać ( warsztaty ), ale Wojtek kilka zakupów poczynił:

Trzy wazy po 15 zł od sztuki...

Kosz, który miał być koszem na zioła zbierane podczas warsztatów zielarskich, a został koszem kocim, głównie Rysia...


Czerwony drewniany cebrzyk ( pierwotna funkcja jest  mi nieznana, ktoś ma jakąś koncepcję?


I reprodukcja obrazu niderlandzkiego, barokowego mistrza malarstwa, Gerarda Ter Brocha pt. List. Szkoda, że nie oryginał, ale ten wisi w muzeum...


Zima nareszcie raczyła przybyć i na zmianę spowija nas nostalgiczną mgłą, czaruje esami-floresami zamarzniętych drobinek na drzewach i innych roślinach, zaskakuje błękitnym niebem i nieodmiennie zachwyca Gucia.


Nas też zachwyca, bo żuławskie krajobrazy zimą mają w sobie magię:






A następnego ranka jest tak:



I jeszcze o spełnieniu mojego małego marzenia: miałam kiedyś adapter i sporą kolekcję winylowych płyt. Adapter zakończył żywot, płyty czekały. Mówiłam co jakiś czas, że chciałabym kupić nowy adapter ( czy też gramofon ), ale się jakoś nie składało. I wiecie co? Dostałam od męża gramofon. I słucham, i wspominam i się uśmiecham. Piękny prezent na 26 rocznicę:-))


poniedziałek, 22 stycznia 2018

Brudna robota


Czasami trafi w ręce książka, zmuszająca do przemyśleń i refleksji. Ostatnio sięgnęłam po „Brudną robotę” Kristin Kimball. Podchodziłam do niej jak pies do jeża już od kilku miesięcy. Z opisu wynikało, ze to kolejna opowieść z cyklu: przeprowadzili się na wieś i żyli długo i szczęśliwie. Takich książek przeczytałam już chyba z setkę. A jednak im dalej w treść tym większe zdumienie. Nie nad trudami wiejskiego życia. Te znam z autopsji. Nad decyzjami autorki. Bo to przecież opis jej drogi jest. Nie rozumiem takiego zauroczenia i zafascynowania drugim człowiekiem, żeby niemal całkowicie zrezygnować ze swojego życia, swoich przekonań. I tak daleko idących ustępstw. Kristin, kiedy poznaje Marka, swojego przyszłego męża, jest dziennikarką. Jedzie do niego na farmę zrobić reportaż. On zbywa ją brakiem czasu, angażuje do pracy na farmie, by w końcu po paru dniach rzeczonego wywiadu udzielić. W moim przypadku – niemożliwe. Pracuję jako dziennikarka od ponad 20 lat, czas jest towarem reglamentowanym. Nie mam go na zbyciu i nigdy nie miałam. Jeśli nie bohater reportażu, po umówieniu terminu nie ma dla mnie czasu – trudno. Reportażu nie będzie. Później zaczyna się relacja osobista, poznajemy Marka widzianego oczami Kristen. To w sumie średnio sympatyczny gość. Sprawia wrażenie dość niedomytego.  W ich pierwszym wspólnym domu na środku salonu stawia toaletę kompostową skonstruowaną własnoręcznie. Na prośbę Kristen stawia…parawan. Rzecz dzieje się w USA jakoś tak tuż po roku 2000. Dzierżawią farmę w stanie Nowy York. Czytam o tym i nie wierzę, że te paręnaście lat temu w Stanach mogło być takie zacofanie. Autorka opisuje ludzi z nieleczonymi deformacjami ( bo nie było dostępu do leczenia ), ludzie są tam życzliwi, lecz, jakby to powiedzieć – szorstcy i często bezlitośni. Zarówno we wzajemnych stosunkach jak i wobec zwierząt. U nas na wsi, jeśli któreś ze zwierząt gospodarczych choruje, rolnicy wzywają weterynarza. Jest dwóch, którzy potrafią przyjechać o każdej godzinie dnia i nocy. Tam, krowa po ataku psów cierpiała przez kilka miesięcy. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji nawet. Praca ponad siły, gospodarstwo o ogromnej powierzchni prowadzone przez dwie osoby bez ciężkiego, specjalistycznego sprzętu, tylko za pomocą koni. A przecież przed poznaniem Marka, Kristen mieszkała w Nowym Yorku, była wegetarianką, by potem samodzielnie przeprowadzać ubój gospodarczy.

I przypomniały mi się lata mojego dzieciństwa. Kiedy jeździłyśmy z Mamą do przyjaciół na wieś. Stary dom, dobrze ponad 100 letni, mała wioska niedaleko Elbląga. Kilkaset owiec w gospodarstwie, kury, 14 hektarów łąk. Na początku rzeczywiście łazienki nie było. Ale gospodarze każdego dnia, wieczorem grzali sagany wody na kuchni opalanej drewnem, wodę, którą Pan Antoni przynosił w wiadrach ze studni. Potem zaciągało się zasłonkę w kuchni i po kolei każdy poddawał się wieczornym ablucjom. Nie wyobrażalnym było, by po wieczornym obrządku nie umyć się porządnie. Po porannym zresztą tak samo. W domu było ciepło. W każdym pokoju piec kaflowy, a w kuchni od rana do nocy pod płytą buzował ogień. W gospodarstwach traktory ( nie takie wypasione jak dzisiaj, ale jednak ), tylko do zwózki siana zaprzęgało się konie do wozu drabiniastego. Weterynarz przyjeżdżał zawsze, jeśli któremuś ze zwierząt coś dolegało. Jednym słowem – cywilizacja. Był to przełom lat 80 – 90 XX wieku. W książce przedstawione są wydarzenia i ludzie z początku wieku XXI. W USA, jak widać kraju ogromnych kontrastów…

Nie mam niestety żadnych zdjęć z tamtego okresu, a Pan Antoni już nie żyje. Podjechaliśmy jednak do Wilkowa i cyknęliśmy kilka zdjęć. Dom z moich dziecinnych lat posunął się w latach. Dom, który jest przyczyną tego, ze dzisiaj mieszkamy na wsi, w drewnianym domu otoczonym starym sadem. Bo to tam, w Wilkowie pokochałam wieś, trzeszczące dechy, przyrodę i magię starych domów. Gdyby moje pierwsze zetknięcie z wiejskim życiem było takie jak Kristin Kimball, zapewne mieszkałabym w centrum miasta:-))

Dojazd do domu. 


Tu gdzie teraz stoi nowy dom ( sąsiednia posesja ), dawniej rosła kukurydza wyższa od dorosłego człowieka. Zbieraliśmy w niej...pieczarki.


Słabo widać bryłę domu zza zarośli. Posesja jest dosyć zaniedbana, dom jest duży. Ma 12 pokoi, sporą sień i ogromną kuchnię, która była podzielona na część jadalną z dużym stołem stojącym pod oknem i część roboczą z kuchnią węglową. Zimą na oknie mróz rysował fantastyczny esy-floresy...


Ten czerwony budyneczek to stara kuźnia. To było niesamowite pole dla wyobraźni. Czasami kuźnia zamieniała się w wejście do Narnii, czasami w Bullerbyn, czasami była domem Ani z Zielonego Wzgórza:-))

Trochę zarośnięta ta moja kraina z dzieciństwa, ale moc wspomnień jest...
A Wy macie swoją wieś z dziecięcych wspomnień? Albo z marzeń? Napiszcie o tym...

czwartek, 16 listopada 2017

Przemyślenia listopadowe




W obliczu wszechogarniającego błotka naszło mnie na lekko filozoficzne rozważania. Inspiracją był artykuł znaleziony w necie o tym jak to mieszczuch przeniesiony na wieś zderza się z rzeczywistością. My też się zderzyliśmy, tyle, ze 10 lat temu. Teraz to już "stare wieśniaki" jesteśmy...Ale pewne wyobrażenia o życiu sielsko-anielskim na łonie natury, rzecz jasna, mieliśmy.
 Przed przeprowadzką na wieś wydawało mi się że:
a)              Kocham ogród. Bez własnej ziemi, roślin i przestrzeni nie potrafię żyć i z radością każdego dnia będę zrastać się z matką – ziemią.
b)        Będę miała mnóstwo czasu. Bez problemu napiszę wszystkie zamówione artykuły i nareszcie wydam własną książkę.
c)        Dom będzie przytulny, cieplutki i zawsze otwarty dla gości, a w święta – cóż za radość – zmieści się nareszcie cała rodzina przy wielkim, wspólnym stole.
d)       Jasne kanapy w stylu jak z Werandy Country i my na nich popijający herbatkę z ukochanymi psami i kotami u boku.
e)       Każdego ranka od maja do października wypiję kawę na ganku, patrząc z zachwytem na otaczającą mnie przyrodę.
f)        Nareszcie będziemy jeść wszystko własne – z sadu, ogrodu, tylko nasze przetwory.
g)       Jednym słowem sielanka

       Gucio się relaksuje na nowiusim fotelu...

A teraz – jak wygląda rzeczywistość po 10 latach wiejskiego życia?
Przede wszystkim wiejskie życie to nie sielanka. Jak mawiał mój pierwszy redaktor naczelny” życie to niejebajka”, a życie na wsi to już zdecydowanie…

Jesienna rzeka Wąska... Na polu wokół domu bajoro.

Ad a). Ogród kocham najbardziej na zdjęciach. Bo codzienna pielęgnacja, pielenie, kiedy większość czasu spędzasz gdzieś w Polsce, bo taka praca, w krzyżu łupie i nie wiadomo w co ręce włożyć, - pielenie spada na dalszy plan. Na zrastanie się z matką ziemią nie mam czasu, ani siły. Skarbem jest OGRODNIK. Nasz może jest odrobinkę niedoskonały, lekko słabowity, czasem niedysponowany, ale JEST!
Ad b). Nie mam czasu. Na wsi nie żyje się powietrzem, niestety. Trzeba ogarnąć firmę, wyjechać w świat daleki na reportaże, zorganizować warsztaty. Zrobić remont ( jak kupujesz stary dom remont trwa ZAWSZE), napisać te teksty, może pyknąć kawałek książki, ale kiedy się ją skoczy, to kto wie…
Ad c). Dom jest przytulny i cieplutki. Ale w pierwszym roku, przed ociepleniem ścian, kiedy leżałam w łóżku grzywka mi się wiewała od wiatru, a piec dymił tak, ze w całym domu był siwy dym. Jak się wywietrzyło, palenie trzeba było zaczynać od nowa. I tak w koło Macieju. Rodzina nadal przy stole mieści się z trudem, bo dom nie jest dużo większy od mieszkania, na święta raczej jeździmy do rodziców, bo zimą - jakby to powiedzieć – dojazd nie jest doskonały.
Ad d). Jeśli masz zwierzęta zapomnij o jasnych kanapach! Kup szare i przykryj je łatwo pralną kapą! Pies niechybnie wparuje ubłocony, mokry i zachwycony z gałęzią w pysku, wskoczy na kanapę i zostawi odcisk swojego jestestwa i kawałki kory z gałęzi. Koty wszędzie zostawią ślady łapek. No chyba, że nie chcesz mieć zwierząt, ale wówczas po co przeprowadzać się na wieś?. Herbatkę z własnych ziółek z ogrodu ( to nie są takie ziółka o jakich w tej chwili myślicie! ) istotnie popijamy, ale na antracytowej kanapie przykrytej szarą kapą. Koty łaszą się wylewając herbatkę zkubków.
Ad e). Ranek zaczynam od wypuszczenia psa. W tej chwili i natychmiast. Potem karmię koty, bo przez noc zaczęły słaniać się z głodu na swoich „chudych” łapkach. Następnie wpuszczam psa i w akompaniamencie głośnego szczekania ( bo przecież on zaraz umrze z głodu! ) szykuję mu śniadanie. Potem robię wypad na kuwecie. Potem  kawa i do komputera, żeby się trochę uporać z robotą pisaną zanim dom się obudzi. A wcześnie, jak trzeba było córkę do szkoły wozić, nie raz i nie dwa jechałam do miasta w szlafroku, byle dziecko na lekcje zdążyło. Jedyna korzyść z tego to to, że codziennie oglądałam wschód słońca… no ładny, ale codziennie???? Przyroda istotnie jest zachwycająca i to się nie zmienia z upływem lat. Zawsze tak samo zachwyca widok orłów nad domem, myszołowy w gnieździe tuż obok nas, nasze pustułki, dzięcioły, mazurki i inna drobnica. I te widoki. Zapierające dech w piersiach.
Ad f). Tu się staramy, a odkąd mamy Ogrodnika Niedoskonałego jest to prostsze. Jeśli czegoś nie mamy – mają sąsiedzi. Czujemy się zdrowsi, silniejsi i jemy smaczniej. Oczywiście kosztuje to dużo więcej pracy i czasem konfitury się smażą, a ja się nosem podpieram, bo zasypaim, ale warto. Polecamy zamieszkanie z Ciocią. My mamy Ciocię i Ciocia wiele przetworów przygotowuje osobiście😊)
Ad g). Sielanka… taaaak. Latem miałam dwa dni, podczas których mogłam poleżeć na leżaczku i poczytać. Kawę na ganku wypiłam raz. Szczęśliwie nikt nie zadzwonił. Ale te widoki wokół, wspomniane orły nad głową, białe czaple za płotem, borsuki za domem. To jest bezcenne. I poczucie wolności. I „niemanie” szefa, i szczęśliwe zwierzaki, i drowe jedzenie, i sąsiedzi, na których możesz liczyć. I DOM, taki jak z dziecinnych rysunków. To jest bezcenne. A że w samochodzie trzeba wozić kalosze i łopatę, że trzeba palić w piecu, że do sklepu jedzie się samochodem, a nie bryka pieszo – to cena, jaką warto zapłacić za nieograniczone poczucie wolności.

Się zakopał...

Ale i tak jest bosko


P.S. Najbliższy nasz sąsiad mieszka 1,5 km od naszego Siedliska. To ważne😊)

niedziela, 15 października 2017

Czerwono żółta jesień w Siedlisku


Jesień zazwyczaj wywołuje we mnie nostalgię. Zwłaszcza początek jesieni jest trudny. Szczególnie, kiedy nagle jest tak mało słońca. Czuję wówczas, jakby czas się kończył. Bo tez i tak po trosze jest. Jesień to czas przemijania. Minął kolejny rok. I tak chodzę i smęcę przez jakiś tydzień, czasem dwa. Później, nagle, zza chmur nieśmiało wychyla się słońce. Jakby wołało: Aśka, no co ty, nie smędź. Będzie dobrze! I rzeczywiście zaczynam przywykać. I na nowo zachwycam się kolorami, nawet, jeśli nieśmiało gdzieś tam pobłyskują w deszczu. No zobaczcie - czyż nie jest pięknie?